Pacewon to członek mocno hajpowej na początku nowego tysiąclecia grupy Outsidaz. Mocno hajpowej, bo końcówka lat 90 była okresem boom'u na indie rap. Outsidaz mocnym materiałem i powiązaniami z D12 czy The Fugees wybili się i mocno wryli w pamięć słuchaczy.
4 lata od wydania drugiego solowego albumu (mega zawód dla mnie swoją drogą) - Pacewon wrócił w kolaboracji z niezbyt popularnym producentem Mr. Green'em, już sam singiel - 'Children Sing' wypuszczony grubo przed premierą materiału, otworzył gęby i obudził niecierpliwość.
O ironio - muszę powiedzieć, że filarem albumu nie jest słyszany po latach Pace, a produkcja newcomer'a Green'a. Typ mocnym i oryginalnym brzmieniem zasłużył sobie na duże propsy. Pocięty w 'Children Sing' dziecięcy chór, czy bit napędzany przez sampel z White Stripes w 'She Be So Cold' sprawiają, że cieszę się do siebie, bujając głową jak pierdolnięty.
Jedynym słabym momentem płyty jest diss na Eminem'a - kawałek 'Joker', który zamyka płytę. Nie wiem, nie mogę się do niego za nic przekonać. Całą resztę polecam gorąco jak piekarnik. Suchar, wiem.
Dj Honda - legenda, wręcz marka, powinien budzić zaufanie i zmuszać do czekania na album z zapartym tchem czy wystawionym językiem. Ja wolałem jednak ograniczyć ufność po słabej producentce Alchemist'a i podejść do czwórki Hondy chłodno i bez wielkich oczekiwań.
Skośnooki emeryt rozwiał jednak wszystkie moje wątpliwości już po pierwszym przesłuchaniu. Po kilku następnych z pewnością mogę powiedzieć, że jest to najmocniejsza płyta producencka jaką dane mi było usłyszeć w tym roku.
Pierwsza sprawa to bity - petardy z undergroundowym posmakiem za które większość low budget mcs oddałoby duszę, siostrę czy mamę diabłu. Produkcja na płycie stoi na naprawdę wysokim poziomie i nadaje się do słuchania w gołej wersji instrumentalnej.
Druga sprawa to dobór udzielających się na płycie artystów. Nie licząc słabego i nie wykorzystującego w żadnym procencie potencjału powierzonego bitu - występu Freda Dursta. Niemal każdy gość na płycie daje do zrozumienia, że Honda wiedział co robi dobierając line up na 'IV'. Wrażenie robią zarówno wyjadacze jak i mniej znani gracze. Za przykład wyjadacza podam kawałek z Mos Def'em, który jest mocniejszy niż cokolwiek co pojawiło się na jego nowym LP. Z kawałków mniej znanych postaci zachwycił mnie numer 'Spinning' Buttah z Rawcotiks, składu o którym wcześniej nie słyszałem nic.
Wracając do wartej sprawdzenia muzyki z Australii, przedstawiam Diafrix. Duet z Melbourne po wydaniu w 2006 dobrze przyjętej EP'ki wraca 3 lata później z legalnym debiutem.
Australijczycy pochodzenia Afrykańskiego umiejętnie łączą swój rap z elementami korzennej muzyki Afrykańskiej i reggae. Udaje się im przy tym tworzyć światowej klasy produkt. Na albumie słyszymy istny taniec gatunków i styli. Jest w niej naprawdę po trochę wszystkiego, choć hip-hop pozostaje sercem i duszą projektu.
Tematyka poruszana w warstwie tekstowej płyty jest jej mocnym punktem. Mc potrafią doskonale odnaleźć się zarówno w poważnej tematyce (np. mocny tytułowy numer o emigracji) jak i w luźniejszych klimatach.
Co łączy Popey'a, podwodny bank spermy i Optimen'ów? Otóż wszyscy mają w sobie w chuj ikry.
'Boomtown' australijskiego składu The Optimen nie ma słabych momentów, niemal każdy kawałek tętni życiem i w pełni oddaje klimat jaki rozwinął się w australijskiej kulturze hip-hop'owej. Żywiołowość i żwawość niektórych podkładów pokazuje, że rap może bujać bez pomocy Timbalandów i ich cyborgowych pętli.
Ta płyta jest jednym z kolejnych powodów mojego kojarzenia Australii głównie z zajebistą muzyką, a nie kangurami, Nicole Kidman i Wolverinem.